Zwolnienia grupowe

Miło mi donieść, że to opowiadanie zostało opublikowane w Magazynie Kultury Popularnej „ESENSJA”Zwolnienia grupowe

Nie pierwszy raz siedzę w tym barze. Sześć schodków w dół i znajduję się w świecie opisanym przez wyblakłe plakaty z filmów jeszcze dwuwymiarowych, malownicze zacieki na ścianach i półki kuszące alkoholami w kolorowych butelkach. Nie jestem tu dla tych plakatów. Nie jestem też dla konstelacji plam, które po długim wpatrywaniu się zaczynają przypominać wszystko, czego się boimy albo kochamy. Jestem tu, jak zwykle, dla zawartości tych butelek. Przy barze siedzę sam. Na razie. Pracę skończyłem dziś wcześniej, a godzina, kiedy zaczną zlatywać się barowi pływacy, jeszcze nie nadeszła.

W szklance pozostał już tylko zapach torfowisk z dalekiej Szkocji. Nie zamawiam następnej. Czekam na barmana, który nie ma jeszcze wieczornego zwyczaju napełniania szklanek zaraz po ich opróżnieniu. Cóż, wieczór dopiero się zaczyna.

Myślę o tobie. O tym, jak pierwszy raz cię ujrzałem. Laura. Imię poznałem dopiero później. Pracowałaś w biurowcu naprzeciwko mojego mieszkania. Obserwowałem cię codziennie, jak wysiadałaś z autobusu numer 157 i drobnymi kroczkami pokonywałaś odległość od przystanku do wejścia biurowca Trade Inc. Taki neon pyszni się na jego dwunastym piętrze. Miałem szczęście. Pracowałaś na szóstym. Siedziałaś w swoim pokoju bokiem do okna. Ja mieszkam na piątym, ale na tych wysokościach to tak, jakbyśmy siedzieli obok siebie. Przez szkła mojej lunety widziałem, jak codziennie wchodzisz do biura rozdając na prawo i lewo promienne uśmiechy. Jak starannie wieszasz płaszcz na wieszaku stojącym w rogu pokoju i później, równie starannie, wygładzasz spódnicę trochę sponiewieraną siedzeniami autobusu. Nigdy nie widziałem ciebie w spodniach. Zawsze spódnica, eleganckie buty i skromny sweter lub żakiet. Ozdób niewiele. Parę pierścionków, czasami jakieś korale. Zawsze tylko jeden mały, brylantowy kolczyk w lewym uchu.

Byłem tam kilka razy. Z ramienia mojej firmy. Z wywieszonych na korytarzu tabliczek dowiedziałem się, że pracujesz w Dziale Manipulacji.

Poznałem cię dwa lata temu, gdy przez moją lunetę obserwowałem mrowie ludzi przetaczające się ulicami w godzinach porannego szczytu. Mogę sobie na to pozwolić. Moja praca nigdy nie kończy się po ośmiu godzinach. W zamian za to mam dużo dni wolnych. U nas Kodeks Pracy i Zwolnień przestrzegany jest aż do bólu. Nic dziwnego. Przecież jesteśmy firmą, dla której ten Kodeks stanowi podstawę istnienia.

Jestem Koordynatorem Zwolnień Grupowych. Koordynuję pracę kilkudziesięciu ludzi. Przeprowadzamy zwolnienia na zlecenia innych firm. Nasza powstała zaraz po nowelizacji Kodeksu Pracy i Zwolnień w 2057 roku, spowodowanej rosnącym stale kryzysem i zawaleniem się wszystkich systemów emerytalnych. Ja pracuję w niej od dziesięciu lat. Przeszedłem po drodze wszystkie szczeble. Od prostego Zwalniacza, poprzez Superwizora Grupy Roboczej do Koordynatora. Praca jak praca. Zajmuje mi dużo czasu, ale i tak sporo pozostaje na moje hobby. Oglądam ludzi.

Barman napełnia szklankę. Brunatny płyn delikatnie omywa miniaturowe góry lodowe spiętrzone w szklance, zostawiając na ich powierzchni opalizującą warstewkę cieczy. W tym oceanie upstrzonym lodowymi górami utopił się już niejeden rozum. Dzisiaj chciałbym, aby utopił się też mój.

Dwa lata temu pewien młody chłopak kręcił się przed wejściem do biurowca. Nie wiem, dlaczego mnie zainteresował. Wyglądał jakoś podejrzanie. W okularze lunety widziałem, jak rozgląda się nerwowo, przechadzając się tam i z powrotem po ulicy. Nagle ruszył w kierunku zatrzymującego się właśnie autobusu i szybkim ruchem wyrwał z ręki torebkę kobiecie, która z niego wysiadła. Wszystko to doskonale widziałem w szkłach mojej lunety. Nie podążyłem jednak za nim. Luneta zatrzymała się na tobie. Stałaś i krzyczałaś, ale obojętny tłum przesuwał się wokoło, wchłaniając w siebie bezpowrotnie ślad po uciekającym młodzieńcu. Byłaś piękna. Słońce nieśmiało przeciskające się przez parawany wieżowców prześwietlało twoje włosy tak, że wyglądałaś, jakby niewidzialny anioł podarował ci aureolę. Pamiętam szary żakiet, spódnicę odkrywającą kolana, barwną  apaszkę, przy której szarości wydawały się nabierać kolorów, czarne buty na niewysokim obcasie na nogach obleczonych w cieniuteńkie, opalizujące rajstopy. A może pończochy? Strój biurowy. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że masz na imię Laura. Moja luneta odprowadziła cię aż do samego wejścia, omijając śpieszących się ludzi. Gdy znikłaś za obrotowymi drzwiami biurowca, pożegnałem cię z żalem. W okularze lunety zastygł twój charakterystyczny chód, kołyszący się delikatnie i uwidaczniający, mimo ubrania, wszystkie tajemnice twojego ciała.

Po kolei, od parteru do ostatniego piętra, moja luneta przeszukiwała wszystkie okna z nadzieją na ponowne z tobą spotkanie. Z sukcesem. Dziękowałem Bogu, że przydzielił ci miejsce właśnie przy tym oknie. Od tej pory mogłem być z tobą prawie codziennie. Prawie, bo firma miała zamówienia z całego kraju, toteż często musiałem wyjeżdżać na kilka dni i nocować poza domem. Ale gdy tylko byłem, każdą chwilę poświęcałem tobie.

Do baru schodzą się pierwsi bywalcy. Melduje się Sven. On jest niemal maskotką tego lokalu. Nie pracuje, więc jest tu codziennie. Ma swoje miejsce przy stoliku tuż obok baru, z którego widzi wszystkich wchodzących. No i oczywiście blisko do barmana. Zawsze sączy piwo, do którego zamawia szklankę czystej wody. Wypija łyk piwa i łyk wody na zmianę. Mówi na to równowaga. Kilka razy chciałem się dowiedzieć, skąd wziął ten zwyczaj, ale Sven zawsze odpowiada lakonicznie – równowaga – i uśmiecha się tajemniczo. Nie pamiętam, żebym słyszał z jego ust jakieś inne słowo. Nie mówi, tylko się uśmiecha. Teraz, przechodząc obok mnie, klepie w moją uniesioną dłoń i zajmuje swoje miejsce. Barman bez słowa stawia na stoliku piwo i wodę.

Nie miałaś chłopaka. Wiem to, bo kiedyś porzuciłem swoją lunetę i wsiadłem do autobusu, którym jechałaś do domu. Dwadzieścia trzy minuty jazdy. Pięć przystanków. To była taka stara, dwupiętrowa kamienica. Mieszkanie na ostatnim piętrze. Nie było listy lokatorów, ale gdy stanąłem na ulicy, zobaczyłem cię na tarasie. Przeciągałaś się z rozkoszą w promieniach zachodzącego słońca.

Jestem zamożnym człowiekiem. Nie bogatym, ale zamożnym. Miesiąc trwało i kupiłem mieszkanie naprzeciwko twojego. Mam jeszcze kilka innych w różnych dzielnicach miasta. Wynajmuję je i przynosi mi to dodatkowy dochód. Tego nie wynająłem. Jeździłem tam autobusem linii 157 lub taksówką. Czasem, kiedy wracałaś do domu na piechotę, spacerowałem wpatrując się w twoją sylwetkę niknącą co raz w tłumie przede mną. W tym mieszkaniu byłem blisko ciebie. Bliżej niż w biurze. Oglądałem cię co wieczór, jak przychodziłaś z pracy i zazwyczaj już za progiem zrzucałaś z nóg buty, a w drodze do kuchni pozbywałaś się spódnicy i żakietu. Latem zostawałaś w samej bieliźnie. W kuchni przygotowywałaś sobie jedzenie. Lubiłem patrzeć, jak szarpiesz na drobne kawałki mokre jeszcze liście sałaty i wrzucasz je do dużej szklanej miski. Precyzyjnie kroiłaś ser i pomidory, które lądowały na tym zielonym kobiercu. Polewałaś to wszystko oliwą z dużej butelki. Oliwa D’Agostini, z pierwszego tłoczenia. Kupowałaś ją zawsze w tym włoskim sklepiku na rogu. Ja też zacząłem jej używać. Potem brałaś gazetę, którą zawsze zaczynałaś czytać od ostatniej strony, sięgając raz po raz widelcem do miski. Czasami kawałek sałaty spadał na otwartą stronę co, nie przerywając lektury, kwitowałaś niedbałym strzepnięciem. Potem był czas na czytanie książek. Znam tytuły wszystkich książek, które leżały na małym stoliku przy kanapie. Też je przeczytałem. Wszystkie były o miłości.

Do baru wchodzi właśnie Olga. Wita się ze Svenem i pozdrawia mnie. Nie wiem dokładnie ile ma lat, ale wygląda na pięćdziesiąt plus. Olga nie pracuje, więc nie musi się obawiać zwolnienia. Żyje z ubezpieczenia wypłacanego jej po śmierci męża. Kiedyś byli zamożni, mieli dom z ogródkiem na peryferiach miasta. Od momentu kiedy została sama, gnieździ się w jakiejś ponurej norze, z której wychodzi tylko na poszukiwania towarzyszy nocy lub do tego baru. Ubezpieczenie jest niewielkie, jednak ona nigdy nie zamawia najtańszych trunków. Pije wyłącznie Glenfiddich. Wiem to wszystko, bo kiedyś zaprosiła mnie do siebie. Poszedłem. W tym barze jesteśmy jak rodzina. A rodzina w trudnych momentach zawsze sobie pomaga. Olga miała ochotę opowiedzieć komuś swoje życie i była gotowa zapłacić za chęć wysłuchania własnym ciałem. Wysłuchałem, a z ciała nie skorzystałem. Byłoby to jak kazirodztwo.

Barman się ożywił i krąży z butelkami i szklankami. Znowu mogę się wspinać na tę moją lodową górę.

Miałem coraz więcej pracy. Kryzys. Firmy, jedna po drugiej, redukowały personel i każda chciała skorzystać z naszych usług. Jesteśmy liderem rynku. Zwolnienia grupowe są przez nas przeprowadzane tak dyskretnie, że pozostali pracownicy dowiadują się o nich dopiero następnego dnia, podczas obowiązkowego w każdym zakładzie pracy porannego apelu. Likwidujemy też przy okazji stanowiska pracy. Biurka, szafy, telefony, laptopy, segregatory i wszystkie inne atrybuty pracownicze. Zleceniodawcy zawsze chcą, żebyśmy pozbywali się wszystkiego tak, aby ślady po zwolnionych nie wpływały źle na morale załogi. Mamy więc, oprócz samych zwalniających, specjalne Oddziały Transportowe. I Oddziały Czyszczące. Do mnie należy opracowanie precyzyjnego planu działania i koordynacja tych wszystkich ekip. Kończę raportem, którego jeden egzemplarz idzie do zleceniodawcy, jeden do Ministerstwa Pracy i Zasiłków a jeden zostaje u nas w archiwum. To jest wyczerpująca praca, ale przywykłem. Przez dziesięć lat wyrobiłem sobie w firmie opinię niezawodnego. Zawsze byłem i będę lojalny w stosunku do pracodawcy, bo praca jest rzeczą, której poświęciłem całe swoje życie. Pozwalam sobie jeszcze tylko na obserwowanie. Takie hobby.

Coraz częstsze wyjazdy spowodowały, że nie mogłem być z tobą tak często jak chciałem. Gdy wracałem, najpierw kierowałem lunetę na ciebie. Widziałem jak odwiedzają cię w domu koleżanki, jak rozprawiacie się z kolejnymi butelkami wina, których nazwy spisywałem cierpliwie w notatniku. Preferowałaś czerwone, a twoim ulubionym było Pinot Noir z małej winnicy w Langwedocji. Skrzynki tego wina dostarczał ci w każdy pierwszy czwartek miesiąca kurier.

Widziałem, jak od czasu do czasu gościłaś w domu mężczyzn, z których nigdy żaden nie został do rana. Przynajmniej kiedy ja byłem z tobą. Byłem trochę zazdrosny o te dni, gdy nie mogliśmy być razem, ale wytłumaczyłem sam sobie, że powinienem ci ufać. Mnie ufać mogłaś na pewno.

Na cotygodniowych firmowych szkoleniach poświęconych radzeniu sobie ze stresem puszczałem mimo uszu natrętnie powtarzane informacje o tym, że powinniśmy skupiać się tylko i wyłącznie na pracy. Że to, co robimy, jest usankcjonowane prawem. Żebyśmy nie mieli wyrzutów sumienia. Ja nie miałem. Byłem w pracy szczęśliwy, a i życie osobiste, odkąd poznałem ciebie, układało mi się wspaniale.

Do piwnicy weszli jacyś nieznani mi ludzie. Rozglądają się, ale wzrok Svena, Olgi i barmana nie zachęca do pozostania. Dorzucam kawałek lodu do tych spojrzeń. Nie spodobało im się i wychodzą mijając w drzwiach Mikołaja.

Mikołaj jest wysokim, chudym mężczyzną z rozwianymi siwymi włosami. To muzyk. Pianista. Wolny zawód. W młodości był obiecujący i tak mu pozostało do dzisiaj. Jak zwykle siada na stołku przy barze i zamawia dwie wódki. Codziennie wypija trzy takie podwójne nie popijając niczym, a potem przenosi się z piwem do stolika Svena. Siedzą obaj i milczą popijając piwo. Sven z wodą, Mikołaj bez. Każdy z nich zanurzony w swoim świecie.

Układało się nam dobrze, Lauro. Nawet powiedziałbym – świetnie. Jak w dobrym małżeństwie. Byłem wyrozumiały. Cierpliwie znosiłem umizgi twojego kierownika, tego łysawego bruneta w tanim garniturku. Widziałem, jak na ciebie patrzy, jak siada w fotelu usiłując zajrzeć ci pod spódnicę. Jak przypadkowo muska ręką twoje pośladki pod pretekstem zajrzenia w ekran monitora.

Luneta widzi wszystko. Widziała jego rękę pod spódnicą młodej praktykantki, którą często zapraszał do swojego gabinetu. Kiedyś, zanim wyjechałem z tobą do domu, jego wsadzanie ręki skończyło się niezdarnym seksem na biurku, wśród spadających papierów i segregatorów. Obserwowałem te kilka spazmatycznych ruchów zakończonych jego wniebowzięciem, a jej zakłopotanym i nieporadnym wciąganiem majtek. Wiedziałem, że do ciebie ten biurowy lowelas dostępu mieć nie będzie. Zaufanie.

Tak było jeszcze do końca zeszłego tygodnia. W poniedziałek na odprawie dostałem nowe zlecenie. Mieliśmy pracować dla Trade Inc. Cała krew musiała mi odpłynąć z twarzy, bo prezes firmy zapytał, czy dobrze się czuję. Kiwnąłem tylko głową i zacząłem przerzucać listę osób przeznaczonych do grupowego zwolnienia. Pozycja numer siedemdziesiąt cztery. Laura Ellert. Dział Manipulacji szedł do redukcji cały. Potakiwałem słuchając prezesa, ale wewnątrz byłem jak sparaliżowany. Dlaczego właśnie mnie musiało to spotkać? I to kiedy? Kiedy nasz związek zaczynał rozkwitać. Gdy już przyzwyczaiłem się do twoich wszystkich zachowań i nie musiałem patrzeć przez lunetę, żeby wiedzieć co robisz i gdzie jesteś.

Szedłem do domu jak otępiały. Po raz pierwszy od dwóch lat pozwoliłem ci samej wyjść z biura. Siedziałem w domu i usiłowałem ułożyć plan działania. Wiedziałem, że każde słowo zapisane na białej kartce przybliża mnie do rozstania z tobą. Nie mogłem na to nic poradzić. Jestem zawodowcem. Nigdy, przenigdy, nie zaniedbam obowiązków służbowych, choć musiałem przyznać, że po raz pierwszy taka myśl przyszła mi do głowy.

Plan przesłałem rano do centrali. Po południu dostałem akceptację mojego prezesa, Ministerstwa Pracy i Zasiłków oraz zleceniodawcy. Wczoraj po raz ostatni byłem z tobą w twoim mieszkaniu. Jak co wieczór otworzyłaś butelkę Pinot Noir, którą wypiłaś do połowy. W skrzynce pozostały jeszcze dwie butelki. Widziałem cię, jak w przezroczystej jak mgiełka koszuli nocnej stałaś na tarasie wpatrując się w rozgwieżdżone niebo. Czekałem aż zgaśnie światło i położyłem się spać. Boląca dusza pozwoliła mi zasnąć dopiero nad ranem.

Poprosiłem prezesa, żeby pozwolił mi osobiście wziąć udział w zwalnianiu. Nie robiłem tego od co najmniej pięciu lat. Zełgałem coś o konieczności przypomnienia sobie podstaw w celu poprawienia wydajności pracy. Trochę kręcił nosem, ale pozwolił. Założyłem mundur zwalniającego, zabrałem ze sobą niezbędne wyposażenie i o godzinie szesnastej czterdzieści pięć zameldowałem się wraz z pozostałymi zwalniającymi przy tylnym wejściu do budynku. To było duże zwolnienie. Sto dwadzieścia sześć osób. Cztery działy. Szefostwo Trade Inc. wydało dzisiaj polecenie, żeby wszyscy pracownicy tych działów zostali w pracy o pół godziny dłużej. Na szczęście nikt nie był chory. Oszczędziło to nam wysyłania ekipy zwalniającej do domu. Mniejsze koszty. Mieliśmy tylko piętnaście minut dla stu dwudziestu sześciu osób. Piętnaście, bo piętnaście minut zajmowało pozostałym pracownikom opuszczenie budynku. Mierzyłem ten czas kilkakrotnie. Jestem zawodowcem. Ekipę miałem sporą, ale i tak należało się śpieszyć.

 Punktualnie o siedemnastej piętnaście wpadłem z grupą zwalniających do budynku. Każdy z nich wiedział co ma robić. Każdy miał listę z numerami pokoi i zdjęciami osób przeznaczonych do zwolnienia. Ja nie miałem listy. Od razu pojechałem na szóste piętro. Wysiadło nas tam kilkunastu, ale ja pewnie podążyłem w kierunku twojego biura. Zapukałem. Zwalniający tak nie robią. Ja musiałem. Przecież znaliśmy się prawie dwa lata. Usłyszałem – proszę – i pchnąłem drzwi. Podniosłaś oczy znad ekranu komputera. W pierwszej chwili zobaczyłem w nich zdziwienie, które po chwili zmieniło się w rezygnację. Wyciągnąłem z kabury pistolet z tłumikiem i strzeliłem prosto w twoje serce. Tak jak nas uczono na szkoleniach. Wtedy serce natychmiast przestaje tłoczyć krew do tętnic. A to oznacza mniej roboty dla Oddziału Sprzątającego. Wiadomo, koszty.

W całym biurowcu słychać było ciche pufniecia, a ja stałem nad twoim ciałem i po raz pierwszy dotykałem twoich włosów i twojej skóry. Była aksamitna, taka jak ją widziałem w szkłach lunety.

Wyszedłem z budynku i przez chwilę wdychałem rześkie popołudniowe powietrze wolne od zapachu prochu. Przy drzwiach pojawił się już Oddział Sprzątający. Zaraz podjadą samochody transportowe. Do rana w budynku nie pozostanie żaden ślad po zwolnionych. Trade Inc., po obcięciu kosztów personelu, znowu zacznie przynosić zyski właścicielom, a zwolnieni pracownicy nie zwiększą wydatków kraju na zasiłki dla bezrobotnych.

Zwykle czekam, aż ostatni człowiek z Oddziału Sprzątającego opuści budynek i sam sprawdzam jakość wykonanej pracy. Dzisiaj jednak zostawiłem wszystko i przyszedłem tutaj.

To stary bar. Pamięta czasy Pierwszej Unii Europejskiej. Mieści się w piwnicy pod budynkiem Ministerstwa Pracy i Zasiłków. Nad wejściem wisi neon z końca dwudziestego wieku, pieczołowicie odrestaurowany przez właściciela. Kłuje w oczy różowymi literami splatającymi się w słowo „Pokusa”. Sven, Olga, ja, Mikołaj i jeszcze kilku innych bywalców nazywamy to miejsce inaczej – „Piwnica Pod Baranami”. Mniej poetycko, ale chyba bliżej prawdy.

Po raz pierwszy w życiu zaczynam się zastanawiać, czy to wszystko ma sens. Może zawdzięczam to chwilom przeżytym z tobą, Lauro. A może to przez ten szkocki napój. Stoi przede mną ta samonapełniająca się szklanka, a obok leży mały brylantowy kolczyk. Kolczyk, który miałaś ostatniego dnia w pracy.

Nie mnie polemizować z decyzjami na wysokim szczeblu. Ja jestem tylko pracownikiem. Cholernie dobrym pracownikiem. Muszę być dobry, żeby nie zostać zwolniony.

 

KONIEC

 

Dodaj komentarz

Kontakt